Rok temu przywieźliśmy z Polski kota. Malutkiego, kochanego. Dzieci oszalały na jego punkcie, nawet te od sąsiadów. Kotek dorósł i od wiosny daje nam w kość. Nie potrafi usiedzieć w domu, skrobie w drzwi, miauczy, chce na wolność. Na podwórku są dwa inne koty, więc towarzystwa mu nie brakuje, najbardziej jednak przepada za dziećmi. Mógłby bawić się z nimi godzinami.
I tak było w to piątkowe popołudnie. Razem z maluchami biegał po podwórku, gdy nagle zjawił się pies. Na widok ujadającego czworonoga kot zamiast do domu – uciekł na drzewo. I to najwyższe. Dzieci podniosły alarm i krzyczały: Kot na drzewie! Zbiegli się rodzice, my też. Wydawało nam się normalne, że koty chodzą po drzewach. Jak wszedł, tak zejdzie. Ale nie nasz. Wszedł, a raczej wbiegł łatwo, lecz z zejściem miał problem. Sparaliżowany strachem nie miał zamiaru schodzić, więc noc przespał w konarach. Mieliśmy nadzieję, że wróci do domu, lecz nie wrócił. Rozpacz dzieci była ogromna. Gdy rano zjawiliśmy się pod drzewem, kot nadal tam siedział. Miauczał z całych sił, zwracając uwagę okolicznych mieszkańców. Serce kroiło się z bólu. Zlecieli się sąsiedzi i zaczęli obradować. Mój amerykański mąż pokierował akcją ratowniczą. Pod drzewem położył jedzenie dla kota, obok materac, na którym sam się rozłożył i zaczął błagać kota, by zszedł. Pogoda była piękna, więc tak minęła mu sobota. Z książką w ręku i wołaniem co jakiś czas: Kici, kici, Scotty! Kici, kici, Scotty! Bezskutecznym. Kot jak siedział na drzewie, tak siedział i darł się na całego. Nie pomogły laserowe światełka, wysyłane po pniu, które miały go sprowadzić na dół.
Ktoś z sąsiadów przyniósł trampolinę i ustawił pod drzewem. Na wszelki wypadek, gdyby kot spadł. Ktoś inny podciągnął wąż z wodą i lał po drzewie, żeby kota napoić. Berndt, typowy Niemiec, instruował mnie, co mam robić. Doradził, żebym zadzwoniła do Tierschutzverein, które bezpłatnie pomaga zwierzętom. Zadzwoniłam. Okazało się, że ratują zwierzęta, ale nie te na drzewach, lecz chore i po wypadkach. Na ziemi. Zadzwoniłam do straży pożarnej, żeby poznać koszty i okazało się, że każdą akcję wyceniają indywidualnie. Weszłam na forum, roiło się tam od narzekań na rachunki sięgające niekiedy kilku tysięcy euro. Uzgodniliśmy więc, że straż pożarna nie wchodzi w rachubę. Zgodnie z sugestiami Berndta dzwoniłam też do firm zajmujących się ścinaniem drzew, czy nie podjęłyby się akcji ratunkowej. Niestety, była sobota, odzywały się automatyczne sekretarki, że zapraszają do biura w poniedziałek rano.
Wieczorem wyczerpaliśmy wszystkie pomysły. Pozostało czekać, że kot sam zejdzie albo przetrwa na drzewie do poniedziałku. Gdy już straciliśmy nadzieję, do akcji wkroczył nasz sąsiad Wania, sympatyczny Rosjanin, którego dzieci często bawią się z kotem. Ni stąd, ni zowąd przyniósł drabinę, podstawił pod drzewo i wszedł. Odetchnęliśmy z ulgą, lecz na krótko. Kot uciekł jeszcze wyżej, a że drzewo sięga czwartego piętra, więc drabina okazała się za krótka. Żona Rosjanina, też Rosjanka, przyniosła kawał świeżej ryby, zaczepiła płat tak wysoko jak mogła i stwierdziła, że zapach powinien kota ściągnąć na dół. Do drugiej w nocy czekałam i prosiłam go, żeby wrócił. Nie wrócił. Gdy obudziłam się rano, w domu nie było ani kota, ani męża. Zastałam ich na podwórku. Jednego na drzewie, a drugiego pod. Wyglądało na to, że stworzenie nie ma zamiaru zejść na dół. Wytrzymał dwie noce, może i trzecią wytrzyma – pomyślałam, martwiąc się nie na żarty. Mąż przeklinał pod nosem, że każdy weekend zmarnowany, bo Scotty zawsze coś wymyśli. Zbliżała się ósma, zapowiadała się upalna niedziela. Szybko dołączyli sąsiedzi z kawą. Zastanawialiśmy się, co począć. Nikt nie miał pomysłu, wyczerpaliśmy wszystkie. Pozostało czekać do poniedziałku na jakąś firmę, która kota wreszcie ściągnie. A on przyglądał nam się z góry i rozpaczliwie miauczał. Nagle dołączył do nas sąsiad, którego okna wychodzą wprost na drzewo. Małomówny, dystyngowany pan około sześćdziesiątki, profesor Ludwig-Maximilians-Universität München. Przywitał się typowym guten Morgen, dokładnie obejrzał drzewo i spoglądając na nas jak na grupę studentów, która chciałaby zdać egzamin, ale nie bardzo się przygotowała, udał się do domu. Nasze zaskoczenie nie miało końca, gdy po chwili wrócił z liną w ręku. Nie mówiąc ani słowa, wspiął się na drzewo i ściągnął kota. Nasza radość nie miała końca, a profesor godnie przyjął podziękowania, po czym szybko się pożegnał.
Daniel Defoe, autor „Robinsona Crusoe”, napisał, że kto posiada kota, nie musi się obawiać samotności. A ja dodam – nudy też nie.
Artykuł oryginalnie ukazał się w Lady’s Club br 50/2017