„Wszyscy chcą żyć na wierzchołku góry, zapominając, że prawdziwe szczęście kryje się w samym sposobie wspinania się na górę”
Gabriel Garcia Marquez – laureat literackiej Nagrody Nobla 1982
Do Katowic wpadłam na krótko. Pozałatwiać najważniejsze sprawy, odwiedzić znajomych, a także Śląskie Targi Książki. Ale nim dotarłam do Międzynarodowego Centrum Kongresowego, jakaś siła zaciągnęła mnie na targowisko, które wcale nie było po drodze.
Nie byłam na nim wieki, czyli od ostatniego pobytu. O ile same Katowice zmieniają się w błyskawicznym tempie, powstają nowe ośrodki, pojawiają się klimatyczne kawiarenki, a centrum nabrało wyjątkowego charakteru i stoją na nim nawet palmy, o tyle moje targowisko nic się nie zmieniło.
Spacer po nim to jak powrót do młodości. Te same stragany, tak samo poukładane warzywa i owoce, a nawet jajka i suszone plasterki jabłek. Obok warzyw, kwiaty i drewno do kominka.
Uwielbiałam tam chodzić o każdej porze roku i nadal uwielbiam. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się być w Katowicach i nie odwiedzić targowiska. Latem wręcz kwitnie, a zimą grzeje.
Tym razem, jak to w zimie, na dworze było chłodno, lecz na straganach jak zawsze wrzało. Głośno, huczno i wesoło. Miałam wrażenie, że czas się zatrzymał, że gdzieś w skomputeryzowanym świecie, gdzie młodzi robią zakupy przez internet, gdzie wielkie supermarkety dostarczają żywność do domów i nie trzeba nawet z niego wychodzić, aby coś kupić, istnieje dawny świat, świat mego dzieciństwa, straganów, przekupek i codziennych spotkań miejscowych. Świat, który powoli odchodzi do lamusa i tylko od czasu do czasu jego skomercjalizowana cząstka pojawia się na różnorodnych, okolicznościowych kiermaszach.
Moje targowisko nadal stało i zachwycało. W pośpiechu przewijałam się między warzywniakami i z zapartym tchem podziwiałam wystawiony towar. Przyglądałam się suszonym jabłkom i obranym włoskim orzechom zapakowanym w foliowe woreczki, suszonym grzybom i świeżym kwiatom. Gdy po chwili odetchnęłam z ulgą, że wszystko stoi na swoim miejscu i nic się nie zmieniło, uzmysłowiłam sobie, że umówiłam się i muszę lecieć.
Kompletnie nie mogłam zrozumieć, jaka siła zaciągnęłam mnie tuż przed umówionym spotkaniem na jarmark i jak poparzona ruszyłam do wyjścia. Jednak, gdy człowiekowi się spieszy, zawsze poniesie go tam, gdzie nie powinno, a że ze straganu są trzy wyjścia, poniosło mnie do tego, które było w przeciwnym kierunku niż centrum miasta.
Masz czas, zdążysz – powtarzałam w myślach spoglądając na zegarek, gdy niespodziewanie usłyszałam znajomy głos:
– Aldona?!
Dziwne, że z wiekiem ludzie się zmieniają, lecz ich głos pozostaje taki sam.
-To ty? – moje zdziwienie nie miało końca.
– Niesamowite! Ile to lat? – moja przyjaciółka o mało nie podskoczyła z radości.
– Piętnaście – skakałam do góry ściskając ją jak wariatka.
– Co ty. Ze dwadzieścia – odparła.
– A co Ty tu robisz? – zapytałam wiedząc, że od lat mieszka we Włoszech.
– Mieszkam. Niedaleko. A ty?
– Ja też – moja radość nie miała końca, lecz szybko została przytłumiona przez logiczne myślenie. – Jeśli się nie pośpieszę, to się spóźnię – biegało mi po głowie. Pokusa porozmawiania z przyjaciółką, której nie widziałam od lat była wielka, ale jeszcze większa odpowiedzialność wobec umówionego spotkania.
Szybko więc wymieniłyśmy się telefonami i umówiłyśmy na wieczór, który przeciągnął się aż do północy i na którym się nie skończyło.
Nie mogłyśmy wręcz uwierzyć we własne szczęście. Ona wpadła na krótko z Włoch, ja z Monachium. Ją choroba wygoniła z domu po lekarstwa i idąc do apteki zdecydowała się przejść na skróty przez targowisko. Mnie nostalgia za dawnymi czasami zaprowadziła w to samo miejsce, dokładnie w tym samym czasie, aby nacieszyć duszę widokiem dawnych wspomnień. Wręcz wpadłyśmy na siebie nie szukając się.
Ona nie mogła się nagadać. Ja słuchałam. Do tej pory zawsze było odwrotnie. To ja nie mogłam się nagadać, a ona słuchała. Poznałyśmy się mając po piętnaście lat. Chodziłyśmy do tej samej szkoły. Naszą pasją były języki obce. Skończywszy dziewiętnaście lat biegle władałyśmy trzema. Po maturze nasze drogi rozeszły się, aby po jakimś czasie znowu się skrzyżować. Nasze życie dziwnym trafem przeplatało się co jakiś czas.
Jej życie imponuje mi jak nikogo innego. Pani prezes wielkiej szwajcarskiej firmy do wszystkiego doszła sama. Nie mogła liczyć na rodziców. Piękna, wyniosła, inteligentna osiągnęła wszystko, co można w życiu osiągnąć. Dziecko, luksusowy dom, parę mieszkań, jeszcze więcej samochodów tylko po to, aby dojść do wniosku, że rzeczy materialne nie mają żadnej wartości.
Gdy rozstawałyśmy się powiedziała:
– Całe życie wspinałam się na szczyt góry. Dałam z siebie wszystko. A jak już tam dotarłam, to okazało się, że to nie mój wierzchołek.
Bo w życiu tak naprawdę nie chodzi o osiągniecie najwyższego szczytu, ale o wspinanie się na niego, o fascynacje podróżą i pasję, która pozwala się rozwijać. Często osiągnięty cel nie przynosi satysfakcji, wymarzony związek okazuje się pomyłką, a upragniona praca koszmarem.
Każdy z nas ma inne potrzeby, inne gusta i inne pragnienia. Każdemu z nas podoba się coś innego i w czymś innym znajduje spełnienie. Każdy choć raz chciałby być na szczycie, aby powiedzieć: byłem, widziałem, przeżyłem, lecz jak napisał nieuleczalnie chory Gabriel Garcia Marquez w pożegnalnym „Liście do przyjaciół”: „Tylu rzeczy nauczyłem się od Was … nauczyłem się, że wszyscy chcą żyć na wierzchołku góry, zapominając, że prawdziwe szczęście kryje się w samym sposobie wspinania się na górę”.
Uczmy się więc od innych: wyznaczajmy sobie cele, snujmy marzenia i cieszmy się z ich realizacji, lecz nie traćmy zdrowia i radości ducha, jeśli nie uda nam się wyjść na szczyt, bo nóż okaże się, że to nie nasz wierzchołek.
Aa.L.C.
Artykuł oryginalnie ukazał się w Lady’s Club nr 64/2020